- Premier się wściekł – minister spraw wewnętrznych bardziej stwierdził, niż spytał.
- No oczywiście – rzecznik rządu tylko wzruszył ramionami. Zza niedomkniętych drzwi gabinetu Szefa do uszu zebranych dolatywały najbardziej wulgarne przekleństwa.
Ministrowie wiedzieli, że premier bluzga sam do siebie, oglądając telewizję. Oni także patrzyli w wielki ekran. Umieszczona w krążącym nad stolicą helikopterze kamera przekazywała obraz zniszczeń i chaosu. Zamieszki wywołane próbą zatrzymania przywódców grup kiboli niczym pożar rozprzestrzeniły się na całe miasto. Do kibiców piłkarskich szybko przyłączyła się różnego rodzaju chuliganeria. Teraz dziki tłum plądrował centra handlowa i podpalał domy oraz samochody.
Rzuceni do tłumienia zamieszek policjanci niezbyt ochoczo podeszli do zadania. Gdy kilkunastu funkcjonariuszy zostało ciężko rannych w starciu z dobrze zorganizowanymi kibolami, policjanci wycofali się z ulic, a następnie wysłali do ministra spraw wewnętrznych petycję z żądaniem natychmiastowej podwyżki. Właśnie na wieść o tym premier wpadł w szał.
- To co robimy... - zaczął mówić minister sprawiedliwości, ale przerwał, wpatrując się w telewizor. Helikopter z kamerą przelatywał właśnie nad budynkiem, w którym się znajdowali – kancelarią szefa rządu. Zgromadzeni członkowie gabinetu zobaczyli gigantyczny tłum nadchodzący szeroką aleją ze śródmieścia. Wściekli ludzie maszerowali wprost na kancelarię.
***
Prezenterka Stacji Informacyjnej drżącym głosem relacjonowała wydarzenia, które widzowie i tak mogli obserwować na ekranach:
- Około dwudziestu minut temu doszło do gigantycznej eksplozji w siedzibie redakcji "Gazety". Z pierwszych ustaleń wynika, że wybuchł samochód-pułapka, zaparkowany na podziemnym parkingu budynku. Nie ma informacji o ofiarach, ale siła eksplozji była tak wielka, że trudno oczekiwać, by ktoś przeżył.
Faktycznie, obraz z Niebieskiego24 (który zdążył podlecieć znad nieodległej kancelarii) nie pozostawiał wątpliwości. W miejscu redakcji największego dziennika w kraju ziała teraz ogromna, dymiąca dziura w ziemi. Pobliskie budynki stanęły w ogniu, a ulice tarasowały poprzewracane auta.
- Według naszych informacji, w budynku odbywało się akurat kolegium redakcyjne. To znaczy, że w eksplozji prawdopodobnie zginęli redaktor naczelny "Gazety", wszyscy jego zastępcy i większość dziennikarzy... - prezenterka nabrała oddechu. - Jest z nami jeden z niewielu ocalałych pracowników "Gazety". Panie redaktorze, przyszedł pan do studia porozmawiać z nami o rosnącym zagrożeniu faszyzmem i ekstremizmem. Wydarzenia, niestety potwierdziły pana oceny.
Prezenterka pytająco spojrzała na gościa. Dziennikarz, wyraźnie ofiara szoku, zaczął dukać:
- Tak... tak... Ale my tylko tak straszyliśmy. To nie... nie miało być naprawdę... U nas się takie rzeczy nie dzieją.
- Ale teraz się zdarzyły – rezolutnie rzuciła prezenterka.
- Tak, niestety, tak... To znaczy, że...
Dziennikarz nie zdążył rozwinąć myśli. Prezenterka bowiem aż podskoczyła na krześle, i zaczęła szybko czytać z promptera:
- Nasza stacja jako pierwsza zdobyła przesłanie terrorystów, którzy wysadzili siedzibę "Gazety". Ich oświadczenie, przesłane do naszej redakcji brzmi: Jesteście następni.
Prezenterka urwała i spojrzała zaskoczona na swego gościa. W tym momencie głowa dziennikarza eksplodowała krwawą fontanną. Kobieta pisnęła i – popisując się nadzwyczajnym refleksem – wyskoczyła ze swego miejsca. W kadrze pojawił się zamaskowany mężczyzna, podniósł do oka karabin, spokojnie wymierzył i strzelił. Z oddali dobiegł kobiecy krzyk.
***
Stary generał spoglądał ponad głowami otaczających go ludzi. Patrzył na swój dom – przez lata, a nawet dekady, będący bezpiecznym schronieniem, strzeżonym przez policję i rządowych ochroniarzy.
Jednak tego dnia, pierwszy raz od kilkudziesięciu lat, ochrony zabrakło. Generał nie wiedział, gdzie zniknęli policjanci. Odczuwał za to natychmiastowy skutek tego braku. Pętla sznura cisnęła go w szyję, ale widział, że za chwilę cisnąć będzie bardziej. Stołek niepewnie kołysał się pod nogami.
"Cholera, to mój własny stołek" – zauważył generał. To była jego ostatnia myśl.
***
Minister obrony nerwowo zerkał na rosnący przed oknem kancelarii tłum. Mimo słońca, wielu ludzi niosło pochodnie.
- Macie natychmiast tu przyjechać! A najlepiej załatwić nam ewakuację drogą powietrzną! - szef MON krzyknął do słuchawki telefonu.
- Przykro mi panie ministrze, ale mamy tu poważny problem.
- Jaki problem może mieć najlepsza jednostka sił specjalnych w kraju!? Ba, na świecie! - wrzasnął polityk.
- Otóż dwadzieścia minut temu ktoś zaatakował naszą bazę. Nieznani sprawcy wysadzili mur dokładnie obok naszej zbrojowni. Zabrali część broni, a resztę wysadzili w powietrze.
- Cooo...!? - minister niemal udławił się wściekłością. - Jak mogliście na to pozwolić?
- Akurat był obiad i utknęliśmy w jadalni.
- Co proszę?
- Jak pan minister wie, mamy w bazie bardzo nowoczesne drzwi z dotykowymi zamkami. Ale są zasilane, tak jak wszystko w bazie, naszą własną siłownią.
- No tak. To po to, żeby nikt nie odciął zasilania z zewnątrz.
- Owszem. Ale nieznani sprawcy wysadzili nie tylko zbrojownię, ale też siłownię. Nie było prądu, nie mogliśmy otworzyć drzwi.
- Co? Jak? Skąd?!
- Prawdopodobnie napastnicy mieli plany naszej bazy. Te, które urzędnicy MON opublikowali w internecie podczas ostatniego przetargu.
- ...
- Hallo, panie ministrze?
Szef MON tępym wzrokiem wpatrywał się w okno. Na ulicy grupa demonstrantów niosła właśnie ławkę – zapewne bo to, aby użyć jej jako tarana do forsowania bramy kancelarii. Minister smętnym głosem wymamrotał do słuchawki:
- A co z ewakuacją lotniczą?
- Przepraszam, panie ministrze, ale to nie nasze kompetencje. Nie mamy własnych śmigłowców. Proszę zwrócić się do specjalnego pułku transportowego.
- Przecież go rozwiązałem!
- A, faktycznie. To ja nie mogę pomóc.
Minister coś jeszcze powiedział, ale dowódca komandosów odłożył słuchawkę i przyciągnął bliżej swojego laptopa. Został mu do ułożenia prawie cały pasjans.