Rybitzky Rybitzky
5254
BLOG

Komorowski spacerem wyszedł z Pałacu

Rybitzky Rybitzky Polityka Obserwuj notkę 18

Nie będę jak niektórzy, którzy już piszą, że „wiedzieli, że Duda wygra”. Skoro wiedzieli, to mogli iść do bukmachera i zarobić spore pieniądze. Ja taki pewny nie byłem, chociaż oczywiście wiele wydarzeń wskazywało, że Andrzej Duda faktycznie ma spore szanse. Na przykład wiece w Bełchatowie i Krakowie podczas 24-godzinnego objazdu Dudabusa po Polsce.

W stosunkowo niewielkim Bełchatowie (ok. 60 tys. mieszkańców) na spotkaniu z kandydatem PiS pojawił się tłum liczący 3-4 tys. osób. W Krakowie ludzi było jeszcze więcej, mimo późnej pory (godz. 22). Tak naprawdę był to najlepszy komentarz do trwających w tym czasie medialnych dyskusjach o tym, „kto wygrał debatę”. Debaty w TV tak naprawdę nie były, jak się okazuje, istotne. Najważniejsze były spotkania z ludźmi, których Andrzej Duda odbył setki.

A jak wyglądały spotkania Komorowskiego z Polakami? Najpierw sztab Komorowskiego wysłał w kraj szesnaście Bronkobusów, co okazało się fatalnym błędem strategicznym. „Bronek” jeździł bowiem tylko jednym z szesnastu pojazdów i to tylko czasem. W dodatku akcji towarzyszył chaos organizacyjny. Do danej miejscowości wysyłano informację, że przyjedzie Bronkobus, lokalni włodarze pojawiali się chlebem i solą, a tu wysiada tylko kilku wolontariuszy z ulotkami.

To niesamowicie irytowało ludzi. Sam się mogłem o tym przekonać, bo jeżdżąc Dudabusem kilkukrotnie trafiałem do miejscowości, gdzie wcześniej przejechał pusty Bronkobus. Ludzie o tym pamiętali i od razu opowiadali dziennikarzom, że Komorowski ich olał, a Duda do nich przyjechał.

Niezwykle charakterystyczne były dwa spacery, które Komorowski odbył kilkadziesiąt godzin po przegranej pierwszej turze wyborów. Obydwa obserwowałem osobiście, kręcąc się wokół orszaku prezydenta.

Pierwszy, Nowym Światem, skończył się dla Komorowskiego trudnymi pytaniami od młodego człowieka – któremu prezydent ostatecznie udzielił rady, że trzeba „zmienić pracę i wziąć kredyt”. Moim zdaniem to właśnie wydarzenia w dużym stopniu pozbawiło Komorowskiego resztek sympatii wśród ludzi młodych. Pewnym echem odbył się też mój „występ” na trasie prezydenta:

Na Nowym Świecie sztab Komorowskiego popełnił sporo błędów i byłem (zresztą nie tylko ja) święcie przekonany, że to już koniec spacerów w wykonaniu kandydata PO. Tymczasem następnego dnia Komorowski znów wyruszył na miasto – i okazało się to być jeszcze większą katastrofą.

Prezydent najpierw pojawił się pod jednym z warszawskich urzędów skarbowych, żeby coś tam uroczyście podpisać. To był pierwszy błąd – pod placówkami skarbówki trudno znaleźć ludzi zadowolonych z władzy. Komorowski przemawiał otoczony ludźmi o bardzo niechętnych spojrzeniach. Gdy wsiadał do auta, żegnały go wrogie okrzyki kilku młodych osób.

Autem Komorowski podjechał na stację metra. Chyba Politechnikę, bo gdy wsiadłem do metra na stacji Centrum, to... wpadłem wprost do wagonu zajętego przez prezydenta i jego świtę.

Potem była szybka przesiadka, jazda drugą linią na Powiśle i... wysiadka w pustym polu pod Syrenką. Sztabowcy Komorowskiego wydawali się być zdziwieni tym, że ok. godz. 14-15 w okolicy Centrum Nauki Kopernik nie ma nikogo oprócz wycieczek szkolnych (- One nie mają dowodów! - rzekł jeden z ludzi prezydenta).

Swoją drogą, myślałem, że im chodziło właśnie o te wycieczki. Ale, gdy jedna z grup dzieci ustawiła się do zdjęcia z prezydentem, to ten... po prostu ich ominął i poszedł dalej. Cały ten spacer zdawał się być jedną wielką improwizacją, a sztabowcy kandydata biegli za nim, nie wiedząc, co ich za chwilę czeka. Tak było, gdy Komorowski wszedł do BUW-u i udał się do tamtejszej księgarni, zostawiając swój orszak za sobą (wejście zablokowali BOR-owcy). Łącznie z dziennikarzami, którzy miotali się przed wejściem i zastanawiali głośno, o co tu w ogóle chodzi.

Kiedy Komorowski w końcu wyszedł z BUW, to chwilę potem trafił na słynną już panią na wózku. Obserwowałem tę sytuację z bliska i muszę stanąć w obronie Pani Suflerki. Ona próbowała ratować sytuację, problem w tym, że Komorowski się jej nie słuchał. Przynajmniej nie od razu.

Całe wydarzenie najbardziej zdołowało ekipę pewnej dużej telewizji. Zasmucony reporter zapytał swojego operatora:

- Masz to?

- Mam wszystko.

- I co my z tym zrobimy? - skonkludował reporter.

Co z tym zrobili mogliśmy potem obejrzeć w wieczornym programie informacyjnym, gdzie całą sytuację sprowadzono do tego, że miły prezydent zaprosił inwalidkę na kawkę do Pałacu. Ale starania telewizji nie pomogły, bo szybko rozeszło się wideo z Panią Suflerką...

Na długo przed tymi wydarzeniami pewien znany dziennikarz tłumaczył mi, że największym problemem sztabu Komorowskiego jest ich kandydat – mający zbyt dużo własnej inicjatywy i niechętnie słuchający dobrych porad.

Przyznam, że wtedy nie dałem wiary tej tezie, bo Komorowski w występach publicznych, jak wiemy, nie sprawiał wrażenia pełnego pomysłów, niezależnego demona energii. Lecz obserwując, jak sztabowcy bezsilnie biegają za nim po ulicach Warszawy – uwierzyłem.

Jaki z tego wniosek? Niewykluczone, że Komorowski miał większy wpływ na kształt swojej kampanii, niż wszyscy podejrzewamy. I to, oczywiście, bardzo dobrze. Bo on chyba naprawdę nie spodziewał się, co może spotkać go poza murami Pałacu. I nie spodziewał się, że może przegrać. A bezrefleksyjna wiara w zwycięstwo to największy błąd, jaki może popełnić polityk.

Rybitzky
O mnie Rybitzky

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka